Co skłoniło Pana w swym życiowym wyborze, by oddać się medycynie? Czy zawód lekarza był wpisany w geny rodzinne?
Wyboru definitywnego dokonałem podczas nauki w ostatniej klasie liceum. Jednak fascynacji medycyną, a właściwie „byciem lekarzem” doznałem znacznie wcześniej. Chyba impulsem zasadniczym był mój kontakt w dzieciństwie, w Poznaniu, z bardzo wówczas młodym doktorem Wojciechem Meissnerem, absolwentem poznańskiej Akademii Medycznej. Dr Wojciech Meissner, jak niesie wieść rodzinna, wyratował mnie z ciężkiej choroby, gdy byłem dzieckiem. Jego całe życie jest świadectwem mądrości, dobroci i poświęcenia drugiemu człowiekowi. Urodził się w 1927 roku w Poznaniu. W wieku 12 lat, zaraz po wybuchu II wojny światowej znalazł się w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego był sanitariuszem w szpitalu polowym. Został ranny i dostał się do niewoli w obozie jenieckim Stalag XIA Altengrabow w niemieckiej Saksonii. Po wyzwoleniu wrócił do Poznania i tam odbył studia medyczne.
W tym czasie i później, zaprzyjaźniony z moimi rodzicami, odwiedzał nasz dom. Wtedy Go poznałem. Po studiach wstąpił do Zakonu Benedyktynów i przyjął imię zakonne Karol. Śluby zakonne złożył w 1957 roku. Studiował w seminarium duchowym w Kielcach. W końcu 1965 roku przyjął święcenia kapłańskie. Później, do 2005 roku, zajmując się psychologią i psychiatrią, wykładał w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Napisał wiele dzieł i rozpraw na temat małżeństwa, rodziny, płciowości, wychowania, etyki. Był znakomitym rekolekcjonistą i służył radą i pomocą duchową wielu jej potrzebującym. Był jednym z inicjatorów przekładu i członkiem kolegium redakcyjnego Pisma Świętego zwanego Biblią Tysiąclecia. O Ojcu Karolu słyszałem wielekroć od mojej mamy i mojego ojca, którzy byli z Nim w łączności.
Odnowiłem mój osobisty z Nim kontakt przed kilkoma laty. Ojciec Karol, jak zawsze pogodny, mądry i bezpośredni, odwiedził nas – moją żonę i mnie – w naszym mieszkaniu w Warszawie. Wtedy już był poważnie chory. Choroba dotyczyła mojej specjalności, ale o tym prawie nie mówił, rozmawialiśmy o sprawach dla Niego ważniejszych a nam również bliskich. Jestem szczęśliwy, że miałem sposobność spotkać się z Ojcem Karolem na końcu mojej drogi zawodowej. Ojciec Karol zmarł półtora roku temu. Jego obecność czuję nadal. Mogę Go uznać za patrona mojej działalności lekarskiej. Jestem Mu za to niezmiernie wdzięczny. Lekarzem zostałem w dużej mierze dzięki Niemu, nie mając oparcia w tradycji rodzinnej pod tym względem. Mój ojciec był wydawcą a mama ukończyła studia w dziedzinie archeologii. Zarówno w rodzinie ze strony mamy, jak i ojca nie było krewnych, którzy zajmowali się medycyną.
Być lekarzem to zapewne już od lat szkolnych w Reytanie spełnione młodzieńcze marzenie, ale urologia to świadomy, pogłębiony wybór. Dlaczego ta a nie inna dziedzina medycyny?
Po ukończeniu w 1969 roku studiów na I. Wydziale Lekarskim warszawskiej Akademii Medycznej odbyłem dwuletni staż „kierunkowy” (chirurgia) w Szpitalu Miejskim w Pruszkowie. Później, również tam uczyłem się chirurgii – egzamin specjalizacyjny pierwszego stopnia złożyłem w 1975 roku. To było znakomite miejsce do nabywania wiedzy i umiejętności w tej dziedzinie. Moim szefem był dr med. Ludwik Barcz, ordynator tamtejszego Oddziału Chirurgii, znakomity, doświadczony i elegancko operujący chirurg. Wcześniej był zastępcą prof. dr hab. Andrzeja Kawalskiego, ordynatora Oddziału Chirurgii Szpitala Wojewódzkiego w Warszawie przy ul. Czerniakowskiej (obecnie szpital nosi imię prof. Witolda Orłowskiego). Prof. Kawalskiego, wspaniałego chirurga naczyniowego i ogólnego, miałem szczęście poznać później, podczas stażu, który odbyłem w prowadzonym przezeń Oddziale.
W czasie pracy w Pruszkowie zaprzyjaźniłem się z kilkoma nieco starszymi ode mnie i imponującymi mi wiedzą i doświadczeniem chirurgami. Wśród nich byli dr med. Zbigniew Kosmalski, późniejszy następca dr med. Ludwika Barcza, dr Stanisław Boczyński oraz dr Marek Jaworek. Marek był chirurgiem wszechstronnie wykształconym i nadzwyczaj utalentowanym. Właśnie On poświęcał memu kształceniu nieograniczoną ilość czasu i wprowadzał mnie w arkana naszej dyscypliny. Na początku 1975 roku powiedział mi, że podejmuje pracę u docenta Tadeusza Krzeskiego w Oddziale Urologii Szpitala Wojewódzkiego w Warszawie. Czułem się osamotniony, ale na początku tego samego roku dał mi znać, że jest jeszcze jedno wolne miejsce w tym Oddziale. Umówił mnie na spotkanie z doc. Tadeuszem Krzeskim. Było krótkie – widać rekomendacja Marka Jaworka przekonała Pana Docenta, który szybko zdecydował zatrudnić mnie. Z przejściem do Niego musiałem zaczekać, aby złożyć egzamin specjalizacyjny z chirurgii ogólnej. Pan Docent okazał się cierpliwy. Pracę w Oddziale Urologii pod Jego kierunkiem zacząłem jesienią 1975 roku. Znów byliśmy z Markiem Jaworkiem razem.
Wybranie przeze mnie urologii było więc dziełem przypadku. Przypadku szczęśliwego. Od pierwszych chwil pracy „na urologii” byłem pewien, że wybór był jak najwłaściwszy. Od samego początku byłem zauroczony bardzo szerokim zakresem tej dziedziny a zwłaszcza jej możliwościami diagnostycznymi, choć wówczas bardzo odbiegały one od możliwości, którymi dysponujemy współcześnie. Fascynujące dla mnie było to, że operacje urologiczne wykonuje się po szczegółowym rozpoznaniu choroby na podstawie badań rentgenowskich i endoskopowych oraz to, że wiele działań leczniczych można w urologii wykonywać endoskopowo.
Prawie każdy, kto chce się doskonalić w swym wyborze, obiera sobie mistrza za przewodnika. Kim był Pański guru?
Moim jedynym Mistrzem był prof. dr hab. Tadeusz Krzeski. Wyżej użyłem przy jego nazwisku stopnia naukowego doktor habilitowany (docent), bo w istocie, wtedy taki stopień miał. Tytuł naukowy profesora medycyny nadano mu w 1979 roku. Urodził się w Siedlcach w 1920 roku. Studia medyczne zaczął w Prywatnej Szkole Zawodowej dr. Jana Zaorskiego dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego i kontynuował je na tajnych kompletach Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Był żołnierzem Armii Krajowej, uczestnikiem Powstania Warszawskiego w stopniu kaprala o pseudonimie „Tampon”. Walczył na Żoliborzu w plutonie łączności (dowódcą był Jego brat: Józef, ps. „Słuchawka”) II Obwodu „Żywiciel” Warszawskiego Okręgu AK. W czasie Powstania był ranny. Po Powstaniu był jeńcem w Stalagu XIA Altengrabow.
Po wyzwoleniu wrócił w maju 1945 roku do Warszawy i został przyjęty na V rok studiów. Studia ukończył w 1946 roku. Po tym pracował między innymi pod kierunkiem prof. Franciszka Czubalskiego, wybitnego fizjologa, kierownika Katedry Fizjologii Człowieka, rektora Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1947-1949 i rektora warszawskiej Akademii Medycznej w latach 1950-1949. Urologii nauczył się prof. Krzeski, pracując w Szpitalu Wolskim w Warszawie. W 1962 roku utworzył Oddział Urologii Szpitala Wojewódzkiego w Warszawie, który w 1976 roku stał się Kliniką Urologii Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego (CMKP). Tą jednostką akademicką kierował Profesor do 1980 roku, to jest do czasu, w którym objął kierownictwo Kliniki Urologii warszawskiej AM. Sprawował je do przejścia na emeryturę w 1992 roku.
Miałem szczęście i zaszczyt pracować „u prof. Krzeskiego” do tego czasu – przez prawie 20 lat. To był wspaniały dla mnie okres. Profesor był wzorem urologa i naukowca. Od Niego nauczyłem się mego zawodu i On zaszczepił we mnie chęć do uprawiania badań naukowych. Pod Jego kierunkiem uzyskałem kolejne stopnie awansu naukowego z nadaniem mi tytułu profesora w 1989 roku. Po uzyskaniu tytułu specjalisty urologa w 1978 roku zająłem się urologią dziecięcą. Prof. Krzeski był w tej dziedzinie wybitnym specjalistą. Wraz z małżonką, prof. Ireną Krzeską, która zajmowała się nefrologią dziecięcą, uzupełniali się wzajemnie na niwie zawodowej i naukowej. Urologii dziecięcej uczyłem się także u znakomitego jej znawcy Mr. Filipa Ransley’a, szefa powszechnie cenionego Dept. Of Paediatric Urology w Great Ormond Street Hospital w Londynie. Mr. Ransley nauczył mnie wielu nowatorskich wówczas metod operacyjnego leczenia wad wrodzonych, które mogłem wprowadzić po powrocie do rodzimej Kliniki.
Prof. Krzeski wiedział o urologii wszystko. On nie nauczał, ale dawał przykład jak rozwiązywać najtrudniejsze problemy kliniczne w naszej dyscyplinie. Był zdecydowanym zwolennikiem nowatorskich metod leczenia i z rozwagą sprzyjał ich wprowadzaniu do rodzimej urologii. Na początku lat 80. ubiegłego stulecia nastąpił rozwój endourologii – tej części urologii, której przedmiotem jest działanie diagnostyczne i lecznicze „przez dziurkę od klucza”, zarówno z dostępu przez cewkę moczową, jak i z dostępu przezskórnego (przezskórne nakłucie nerki). Tego ostatniego nauczyłem się podczas stażu, który odbyłem we Wiedniu u jednego z najwybitniejszych wówczas urologów w skali światowej, profesora Michaela Marbergera. Po powrocie z tego stażu miałem w Klinice prof. Krzeskiego sposobność, wraz z moim bliskim kolegą dr. Januszem Judyckim, rozwinąć ten segment urologii. Razem z Januszem wykonaliśmy pierwszą w Warszawie i jedną z pierwszych w Polsce operację przezskórnego usunięcia kamieni z nerki (PCNL) – dwa miesiące wcześniej pionierską w naszym kraju operację tego rodzaju przeprowadził prof. Kazimierz Adamkiewicz w Gdańsku.
Miałem także możliwość uczestniczyć w uruchomieniu najnowszej wówczas metody leczenia kamicy moczowej, polegającej na kruszeniu kamieni falami uderzeniowymi generowanymi pozaustrojowo (ESWL). To były niezapomniane doświadczenia. Niezależnie od nauk, które czerpałem od mego Mistrza, zdobywałem wiedzę i umiejętności u kilku najznakomitszych wówczas urologów polskich: profesorów Jerzego Zielińskiego (Katowice), Kazimierza Adamkiewicza (Gdańsk), Jerzego L. Mazurka (Tuszynek k. Łodzi), Adama Szkodnego (Katowice). To byli fantastyczni urolodzy, naukowcy i nauczyciele. Każdy z Nich był osobowością swego rodzaju. Profesor Krzeski i wymienieni Profesorowie kształtowali oblicze urologii w Polsce w latach 80. i na początku lat 90. ubiegłego stulecia. Jestem dumny z tego, że z czasem połączyły mnie z nimi, mimo różnicy wieku i dorobku naukowego, silne więzi koleżeństwa i sympatii.
Pańska droga zawodowa w znacznej mierze oscyluje wokół Centralnego Szpitala Kolejowego. Czyżby powodem były marzenia o dalekich podróżach i fascynacja parowozami?
Marzenia o dalekich podróżach – nie. Zauroczenie parowozami chyba też nie, choć, przyznaję, że to szczególne lokomotywy, bo mają duszę. Pracę ordynatora Oddziału Urologii Centralnego Szpitala Kolejowego (CSK) w warszawskim Międzylesiu zacząłem, dzięki namowie mego nieżyjącego już przyjaciela, dr. Tomasza Rau’a, w 1995 roku. Decyzja przejścia do tego Szpitala (obecnie noszącego nazwę: Międzyleski Szpital Specjalistyczny – MSS) nie była łatwa. Przez wcześniejszych 20 lat pracowałem w klinikach akademickich i niemal „od zawsze” byłem głęboko zainteresowany pracą naukową i dydaktyczną, a CSK nie był szpitalem akademickim, choć znakomicie wyposażonym i cieszącym się zasłużoną renomą. Wahania porzuciłem po krótkiej rozmowie z dr med. Włodzimierzem Czarneckim, ówczesnym dyrektorem naczelnym CSK. Był On postacią charyzmatyczną – znakomitym szefem niezwykle umiejętnie prowadzącym duży, wieloprofilowy szpital.
Do rozmowy przygotowałem się staranie i przedstawiłem Panu Dyrektorowi własną, ambitną na owe czasy wizję rozwoju urologii w Międzylesiu. Zaakceptował ją. Pozostało mi jedynie wierzyć, że dr Czarnecki pomoże zrealizować już wówczas naszą wspólną wizję. Pomógł! Urzeczywistniliśmy ją wspólnie w pełni, choć bez Jego udziału i wsparcia nie byłoby to możliwe. Oddział Urologii CSK stał się wkrótce wizytówką szpitala – był nowoczesny i doskonale wyposażony, również dzięki nakładom, które przyniosła Fundacja „Urologia” założona przez dr Czarneckiego oraz doświadczonego prawnika – dr. Włodzimierza Wolniaka, na którego nieograniczoną pomoc i przyjaźń mogłem liczyć zawsze, a także przeze mnie. Fundacja istnieje do dziś, teraz kieruje nią mój następca na stanowisku kierownika Kliniki Urologii CMKP, dr hab. Jakub Dobruch, dobrze znany „Gladiatorom” znakomity urolog, znawca urologii onkologicznej, wybitny specjalista w dziedzinie laparoskopii.
Po dwóch latach pracy w CSK dostałem propozycję objęcia stanowiska kierownika Kliniki Urologii CMKP. Objąłem je po postępowaniu konkursowym, choć po uzyskaniu zgody ze strony Dyrekcji Uczelni na jednoczesne kierowanie Kliniką i Oddziałem Urologii CSK. Tak się stało, jednak nie taję, że pełnienie tych dwóch funkcji jednocześnie wymagało nadzwyczajnego wysiłku zwłaszcza, że w tym czasie prowadziłem również „odziedziczony” po prof. Krzeskim Oddział Urologii Lecznicy Ministerstwa Zdrowia. Nie żałuję! Po upływie kolejnych dwóch lat przystał dyr. Czarnecki na jeszcze jedno „szaleństwo”. Zaproponowałem bowiem, by Oddział Urologii CSK stał się siedzibą jednej z dwóch części Kliniki Urologii CMKP. Oczywiście wcześniej uzyskałem aprobatę dla tego pomysłu ze strony ówczesnego dyrektora CMKP, prof. dr hab. Jana Doroszewskiego. Oddział Urologii CSK stał się jednostką akademicką skoncentrowaną na kształceniu podyplomowym adeptów urologii i urologów.
Tak zaczął się kolejny, z mego punktu widzenia wspaniały, okres mej działalności zawodowej. Z czasem jednak, po zmianie na stanowisku dyrektora Szpitala w Międzylesiu, zaczęło brakować w Szpitalu miejsca dla Kliniki. Szczęśliwie się zdarzyło, że prezes Europejskiego Centrum Zdrowia (ECZ) – Otwock, pan Krzysztof Rajewski zwrócił się do mnie z propozycją, abym uruchomił w ECZ oddział urologii. Dzięki temu „międzyleska” część Kliniki Urologii CMKP znalazła nową siedzibę w ECZ, znakomicie wyposażonym i zorganizowanym szpitalu niepublicznym, założonym w 2004 roku i cieszącym się bogatą tradycją. Budynek szpitalny powstał bowiem w 1936 roku. Był przeznaczony do leczenia i rehabilitacji weteranów Legionów Marszałka Józefa Piłsudskiego. Po II Wojnie Światowej stał się Wojskowym Sanatorium Przeciwgruźliczym. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy w 1974 roku, gdy dostałem doń przydział mobilizacyjny jako podporucznik rezerwy. Kilkakrotnie byłem w nim na dorocznych ćwiczeniach wojskowych. Wtedy nie mogłem spodziewać się, że po niespełna 40 latach będę urologiem pracującym w tym szpitalu. Jestem z nim związany do dziś. Ale, ale. Wróćmy do międzyleskiej części Kliniki Urologii. Dzięki wytężonej pracy całego zespołu Klinika została uznana w 2007 roku, w wyniku plebiscytu prowadzonego co 4 lata przez ogólnopolskie czasopismo pn. Puls Medycyny, za najlepszy w Polsce oddział urologii. Taki sam laur pierwszeństwa przyznano nam w 2011 roku, gdy Klinika znajdowała się w ECZ.
Jest Pan wybitnym dydaktykiem, spod Pańskiej ręki wyszło wielu adeptów sztuki medycznej. Pański przekaz jest jasny i klarowny, stwarza atmosferę bliskich relacji ze słuchaczami, o czym my, Gladiatorzy, mamy okazję często się przekonać. Ta cecha to umiejętność kształtowana przez lata czy dar od Boga?
Wiem, że nic, co dzieje się w naszym życiu, nie następuje bez udziału Pana Boga. Przed Nim odpowiadamy za to, co czynimy. Nie sądzę jednak, że Pan Bóg „ma czas”, aby bezpośrednio zajmować się działaniem moim, skromnego „robotnika winnicy Pańskiej”. Jestem głęboko wdzięczny Bogu, że w moim całym życiu zawodowym obdarzył mnie możliwością uprawiania dydaktyki medycznej. Ta wpisana jest w misję uczelni akademickich, w których pracowałem. Nauczanie urologii było zawsze moją pasją. Nie taję, że miło słyszeć od Pana tak przychylną ocenę moich dokonań na tym polu. W ciągu ostatnich co najmniej 10 lat głęboko przeżywam przekazywanie wiedzy o urologii i medycynie osobom z wielu środowisk pozamedycznych. Członkowie Stowarzyszenia „Gladiator” są mi szczególnie pod tym względem bliscy. Cieszę się, że mam z Państwem ścisły kontakt.
Muszę przy tym wspomnieć z satysfakcją o genezie naszych znajomości. Zostały zapoczątkowane dzięki inicjatywie Pana Tadeusza Włodarczyka, współzałożyciela i nadzwyczaj aktywnego Prezesa „Gladiatora”, przewodzącego naszemu Stowarzyszeniu z niezwykłym oddaniem i sprawnością. Miło mi być z Nim i z Członkami Stowarzyszenia tak blisko. Muszę też wspomnieć, że „Gladiator” to nie jedyne forum mojej działalności popularyzatorskiej. O urologii miałem przyjemność i honor mówić do słuchaczy Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Gliwicach oraz na kilku spotkaniach formacyjnych kapelanów szpitalnych, spotkaniach organizowanych przez ks. Prałata dr. Arkadiusza Zawistowskiego, obecnie Krajowego Duszpasterza Służby Zdrowia, a także do młodzieży na spotkaniach wiosennych z uczniami klas przedmaturalnych Zespołu Szkół nr 1 w podwarszawskim Piasecznie. Każde z tych spotkań było dla mnie źródłem szczególnej satysfakcji.
Jest Pan w świecie medycznym uznanym autorytetem. Piastował Pan wiele istotnych społecznie stanowisk. Które z nich dało Panu najwięcej satysfakcji?
Autorytetem może byłem. Teraz, przez ostatnie 3 lata, od przejścia na emeryturę, już ustąpiłem z satysfakcją miejsce młodym, prężnym, ambitnym i pracowitym urologom. Powiada Pan, że piastowałem kilka istotnych społecznie stanowisk. Patrzę na to nieco inaczej: nie piastowałem, ale je pełniłem. Chwilami z dużym wysiłkiem. Mam nadzieję, że nie bezproduktywnie. Pracę na każdym z nich postrzegam jako – wówczas – wyzwanie, któremu trzeba było sprostać. Nie jestem w stanie wskazać tego, które sprawiło mi najwięcej satysfakcji. Każde, w swoim czasie, było dla mnie ważne i było źródłem zadowolenia. Od 1975 roku związany jestem z Polskim Towarzystwem Urologicznym (PTU). Od początku lat 80. ubiegłego stulecia ściśle współpracowałem z kilkoma przyjaciółmi urologami: Januszem Judyckim, Ryszardem Haneckim, Zbigniewem Wolskim, późniejszym profesorem urologii, kierownikiem Kliniki Urologii Collegium Medicum w Bydgoszczy i z Czesławem Szymkiewiczem, późniejszym profesorem urologii dziecięcej, kierownikiem Kliniki Urologii Centrum Zdrowia Dziecka. Wraz z nimi, począwszy od 1984 r., zorganizowaliśmy i przeprowadziliśmy 13 kolejnych Sympozjów Urologii Dziecięcej.
W tym samym czasie przez 12 lat przewodniczyłem Oddziałowi Warszawskiemu PTU: kilka spotkań naukowych rocznie, kilkanaście sympozjów monotematycznych, możliwość poznania i zaprzyjaźnienia się w wieloma urologami. W 1992 roku wspólnie z trzema wymienionymi urologami utworzyliśmy w łonie PTU istniejącą do dziś i nadal prężnie działającą Sekcję Endourologii i ESWL, której przewodniczyłem przez następnych 8 lat. W 1996 roku miałem sposobność zainspirowania ówczesnego Zarządu Głównego PTU do utworzenia Nagrody im. Prof. T. Krzeskiego, nagrody przyznawanej do dziś co rok autorowi najlepszej rozprawy doktorskiej obronionej w roku minionym. Nagroda im. Prof. T. Krzeskiego jest nadal uznawana za najbardziej prestiżowe wyróżnienie naukowe przyznawane przez PTU. W latach 2000-2008 pełniłem z wyboru przez dwie kadencje funkcję prezesa naszego Stowarzyszenia. W tym czasie udało się zorganizować strukturę naukową (m. in. Sekcja Adeptów Urologii, Sekcja Urologów Wojskowych, Komitet Edukacji i Szkoła Urologii, Komitet Historyczny), środowiskową (m.in. Kolegium Ordynatorów, Komitet Mediów Cyfrowych) oraz administracyjną (m.in. Biuro Ogólne i Kongresowe, Biuro Wydawnicze).
W 2000 roku ukazał się pierwszy numer Przeglądu Urologicznego, dwumiesięcznika o charakterze dydaktycznym i środowiskowym, które redagowałem przez 8 lat. Dzięki wzbogaceniu skarbu PTU, możliwe było nabycie nieruchomości, która do dziś, będąc własnością Stowarzyszenia, jest jego siedzibą. Teraz PTU jest prowadzone z sukcesem przez prof. dr hab. Piotra Chłostę, znakomitego, wielkiego formatu urologa, mego ucznia i przyjaciela. Po przejściu prof. T. Krzeskiego na emeryturę w 1992 roku, pełniącego do tego czasu funkcję Konsultanta Krajowego w dziedzinie Urologii, zastąpiłem Go na tym stanowisku. W kilku ostatnich latach pełnienia tej funkcji miałem ogromny zaszczyt i wielką przyjemność współpracować z prof. dr hab. Zbigniewem Religą, charyzmatycznym, wybitnym w skali światowej kardiochirurgiem, ówcześnie ministrem zdrowia. Prof. Religa znakomicie znał potrzeby globalne medycyny, zarządzał nią z odwagą i roztropnością. Był „otwarty” na nasze – urologów oczekiwania. Brakuje Go bardzo.
Funkcję konsultanta krajowego sprawowałem przez 20 lat. Rezygnację złożyłem w 2010 roku, została przyjęta po 2 latach. Teraz uważam, że połączenie działalności na stanowisku prezesa PTU i Konsultanta Krajowego oraz ówcześnie przez kilka lat kierownika Kliniki Urologii CMKP było połączeniem dobrym, choć ode mnie nadzwyczaj wymagającym. Dzięki niemu, możliwe było osiągnięcie chyba największego sukcesu środowiska urologicznego w ostatnich 20 latach, sukcesu w postaci wprowadzenia międzynarodowego, tzw. europejskiego, a respektowanego w naszym kraju i od początku jedynego egzaminu specjalizacyjnego z urologii odbywającego się w Polsce pod auspicjami Europejskiej Rady Urologii (EBU – European Board of Urology), instytucji o zasięgu ogólnoeuropejskim, współdziałającej ściśle z Europejskim Towarzystwem Urologicznym (EAU – European Association of Urology). Wsparcie w tym ambitnym wówczas przedsięwzięciu otrzymaliśmy od prof. dr hab. Andrzeja Borkowskiego, ówczesnego kierownika Kliniki Urologii warszawskiej AM (teraz Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego) i członka szerokiego zarządu EAU.
Urologia była wówczas pierwszą i przez wiele lat jedyną dyscypliną medyczną w Polsce, w której obowiązywał międzynarodowy egzamin specjalizacyjny. Przygotowanie adeptów polskich do tego egzaminu wymagało zarówno od nich, jak i od ich nauczycieli niemałego wysiłku, a od PTU znacznych nakładów finansowych (nigdy nie korzystaliśmy z dotacji państwowych). Złożenie egzaminu EBU przynosi adeptowi nie tylko rodzimy tytuł specjalisty urologa, ale także prestiżowy, uznawany w Europie i na świecie tytuł FEBU (Fellow of the EBU). Dość powiedzieć, że teraz ponad 550 urologów polskich nosi tytuł FEBU oraz, że wyniki uzyskiwane na tym egzaminie przez nich należą do najlepszych. Co więcej, urolodzy cenią ten egzamin wysoko. Nie może być mowy o tym, by z niego zrezygnować. Widać z tego, że warto było. Szczegółowe publikacje i raporty dotyczące tego egzaminu drukowane są regularnie w Przeglądzie Urologicznym.
Trafił Pan na listę stu najbardziej wpływowych osób w medycynie. Co to jest za lista i jakie ma ona znaczenie w Pańskim środowisku?
Myślę, że niewielkie, jeśli w ogóle. Znalezienie się na niej przynosi satysfakcję tym, którzy są do niej wpisani. Proszę jednak nie myśleć, że deprecjonuję jej znaczenie. W końcu kandydatury do „Listy 100” rozpatrywane są przez czcigodną Kapitułę, którą tworzą osobistości cieszące się największym uznaniem w naszym świecie medycznym. Nie mam wątpliwości, że bycie jednym ze „stu” może być powodem do zadowolenia i świadectwem uznania dla dokonań takiej osoby. Powiem nieskromnie, że do „Listy 100” wpisany byłem wielokrotnie, ostatnio bodaj w roku ubiegłym na dalekim miejscu, ale w 2007 roku umieszczono mnie na miejscu 9. Miałem satysfakcję.
Od pewnego czasu funkcjonuje podział na uroonkologię i onkologię ogólną. O ile ma on charakter komplementarny, a o ile antagonistyczny?
Urologia jest jedna. Nie ma w niej podziału na „podspecjalności” lub „nadspecjalności”. Przed 15 laty wydzielono z urologii samodzielną specjalność: urologia dziecięcia. Wyodrębnienie jej nastąpiło m.in. dzięki wieloletnim wysiłkom wspomnianego wcześniej prof. Czesława Szymkiewicza. Będąc wówczas konsultantem krajowym w dziedzinie urologii gorąco wspierałem Jego dążenie, byłem bowiem przekonany i nadal jestem, że urologia dziecięca powinna mieć status samodzielności wśród specjalności medycznych. Z korzyścią dla dzieci. Wracam do urologii onkologicznej. Jest ona integralną częścią urologii i stanowi jej bardzo ważny fragment. Nauczanie uro-onko jest realizowane w pełni w ramach programu podyplomowych studiów medycznych dotyczących nauczania urologii. Niemniej, uro-onko ma charakter interdyscyplinarny. Nie sposób, aby była uprawiana wyłącznie przez urologów. W podejmowaniu istotnych decyzji terapeutycznych uczestniczą, obok urologów, również onkolodzy i radioterapeuci skoncentrowani na leczeniu nowotworów układu moczowego (nerki, górnych dróg moczowych, pęcherza moczowego i cewki moczowej), a także układu narządów płciowych męskich (jądra, prącie, gruczoł krokowy).
Rozpoznawanie tych nowotworów jest domeną urologii a podstawową metodą ich leczenia jest leczenie operacyjne. Ono również spoczywa wyłącznie na barkach urologów. Chemioterapią zajmują się onkolodzy a leczeniem napromienianiem radioterapeuci. Jeśli leczenie operacyjne wymaga uzupełnienia chemio- lub radioterapią, opiekę nad chorym przejmują odpowiedni specjaliści. Jednak nadal urolog jest specjalistą pełniącym rolę kluczową, ale działającym w ścisłym porozumieniu i we współpracy z innymi specjalistami. Chorzy na niektóre, „urologiczne” nowotwory złośliwe (np. raka jądra, raka pęcherza moczowego) wymagają takiej współpracy od początku ich choroby. Rozwiązaniem znakomitym w odniesieniu do tych chorych jest słusznie narzucone przez Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ) i wymagane przez zasady dotyczące tzw. „pakietu onkologicznego” podejmowanie wspólnych decyzji w ramach „konsylium onkologicznego”, w którym uczestniczą: urolog, specjalista z dziedziny diagnostyki obrazowej (radiolog), onkolog i radioterapeuta. Decyzja terapeutyczna podjęta wspólnie przez to gremium jest proponowana konkretnemu choremu.
Niektóre nowotwory (przykładem klasycznym jest rak stercza) można leczyć radykalnie (czyli w sposób umożliwiający całkowite wyeliminowanie raka) operacyjnie lub radioterapią. W takiej sytuacji zespół wielospecjalistyczny dokładnie analizuje wszelkie okoliczności i po rozważeniu zalet i wad tych metod wskazuje metodę najwłaściwszą dla danego chorego. Wybór następuje w warunkach współpracy, nigdy nie może być dokonywany w klimacie antagonizmu. Nieraz uznajemy, że zarówno leczenie operacyjne, jak i radioterapia stwarzają zbliżoną szansę wyleczenia raka stercza – w takiej sytuacji wyboru ostatecznego dokonuje chory w pełni poinformowany o korzyściach płynących z każdej z nich oraz o potencjalnych powikłaniach związanych z ich zastosowaniem.
Jest Pan medykiem interdyscyplinarnym: urologiem i onkologiem. W jakim stopniu te związki mają wpływ na Pańskie decyzje medyczne?
Jestem specjalistą wyłącznie w dziedzinie urologii. Nie jestem onkologiem. Niemniej, od prawie czterech dekad zajmuję się urologią onkologiczną i wtedy, gdy byłem zawodowo czynnym operatorem, koncentrowałem się na rozpoznawaniu nowotworów „urologicznych” i ich operacyjnym leczeniu. Niemniej, zawsze pozostawałem w ścisłym kontakcie z onkologami i radioterapeutami doświadczonymi w zakresie uro-onko. Zawsze uwzględniałem ich opinie. Wiem, co chorym na uro-onko może przynieść leczenie operacyjne i wiem także jakie są jego ograniczenia oraz zdaję sobie sprawę z możliwości, które oferuje onkologia i radioterapia. Z wieloma specjalistami z tych dziedzin łączą mnie więzy koleżeńskie i nigdy nie dzielił nas antagonizm.
Wyznaje Pan pogląd, że urologia jest dziedziną interdyscyplinarną, a jednocześnie nadaje Pan jej priorytet jako córce chirurgii. Czy nie ma tu sprzeczności?
Takiej sprzeczności nie dostrzegam. Do lekarzy z dyscyplin, których znajomość jest niezbędna do leczenia chorych na złośliwe nowotwory „urologiczne” odnoszę się w szacunkiem i stale się od nich uczę. To, że urologia, jako specjalność o charakterze zabiegowym jest najważniejsza w procesie rozpoznawania i leczenia tych chorych jest nadal oczywiste. Niemniej, przyznaję, że byłoby znacznie lepiej, gdyby nowotwory złośliwe, które teraz leczymy operacyjnie, można było leczyć inaczej, bez ich wycinania. A najlepiej, jeśli można by im zapobiegać, poznawszy zawczasu, że mogą wystąpić. Badania genetyczne stwarzają coraz większe możliwości pod tym względem. Na przykład zidentyfikowanie istnienia pewnych zaburzeń genetycznych, które stanowią, że ryzyko wystąpienia u konkretnej kobiety raka jajnika lub raka piersi jest bardzo duże, stwarza podstawy do prewencyjnego wycięcia tych narządów – niestety nadal wycięcia, a jeszcze nie naprawy genów tak, by ryzyko powstania nowotworu wyeliminować. W uro-onko prewencja tego rodzaju nie ma zastosowania. Wierzę, że w przyszłości, która nie będzie moim udziałem, rozwój medycyny stworzy możliwości autentycznego zapobiegania rozwojowi nowotworów. Może tego doczeka pokolenie lekarzy obecnie najmłodszych, a może dopiero ich następców.
Według Pańskiej opinii, ważną rolę w kwalifikacji chorego do zabiegu ma odgrywać zespół interdyscyplinarny. Czy chodzi tu o selekcję chorych czy o każdy definiowany przypadek?
Nie mówmy o selekcji – kojarzy się fatalnie. U większości chorych na nowotwory „urologiczne” zarówno ich status medyczny, jak i status ich nowotworów są, można powiedzieć, „standardowe”. Podjęcie decyzji w sprawie leczenia np. guza nerki, gruczołu krokowego, pęcherza moczowego lub jądra jest proste. Polega na wycięciu guza lub całego narządu wraz z guzem. Jednak niekiedy, np. jeśli znaczne zaawansowanie nowotworu uniemożliwia wycięcie go doszczętne, trzeba uciec się do leczenia odbiegającego od postępowania wymienionego wcześniej i zastosować np. chemioterapię, która ma doprowadzić do zmniejszenia rozległości guza i stworzyć możliwość wtórnego wycięcia. Niekiedy zaś chemioterapia lub radioterapia pozostają jedynymi metodami leczenia paliatywnego, czyli takiego, które nie jest w stanie zapewnić wyleczenia, a może spowolnić rozwój choroby. W takich sytuacjach trzeba podejmować decyzje rozważnie w ramach współpracy interdyscyplinarnej. Zasadniczą przy tym przesłanką, która leży u podstaw leczenia, nie tylko w uro-onko, jest takie postępowanie, które ma zapewnić poprawę jakości życia chorego.
Zespół interdyscyplinarny to w Pańskim ujęciu grono specjalistów, którym dane jest dobrze się znać, lubić i szanować. A jeśli wystąpią w nim tendencje konkurencyjne, to czy nie będzie to ze szkodą dla chorych?
Wspomniałem wcześniej, że w czasie mego całego życia zawodowego bardzo dla mnie ważne było poszanowanie dla innych specjalności i współdziałanie z lekarzami je reprezentującymi. Byłem szczęśliwy, jeśli odbywało się w klimacie koleżeństwa i wzajemnej sympatii. Tak działo się na ogół. O konkurencji między dyscyplinami medycznymi, a zwłaszcza o antagonizmie nie może być mowy. Konkurencja jest jednak atrybutem działalności każdego człowieka: dążę do tego, aby być lepszy od innych. To konkurencja twórcza i budująca. W swoim życiu nierzadko konkurowałem z innymi. Nie zawsze z powodzeniem z mego punktu widzenia. Ale dążenie do zawodowego doskonalenia się zawsze przynosiło dobry efekt. Wiem, że jest fatalnie, gdy dążenie do poprawy samego siebie przybiera postać walki z innymi. Współzawodniczenie tak, zwalczanie się z pewnością nie – podkreślam to z całą mocą.
Relacje lekarz – pacjent w Pańskiej praktyce zawodowej znajdują szczególne miejsce. Świadczą o tym opinie Pańskich pacjentów, gdzie mowa jest o tym, że jest Pan lekarzem, który widzi nie tylko stan chorobowy pacjenta, ale także drugiego człowieka. Dlaczego jest to takie ważne?
Nie wyobrażam sobie uprawiania medycyny bez dążenia do nawiązania jak najlepszej relacji z chorym, który oczekuje ode mnie pomocy. Do chorego trzeba dotrzeć jako do osoby. Tylko dzięki temu można uzyskać jego zaufanie i wiarę w powodzenie leczenia. Najpierw osoba, po tym jej problem medyczny i wreszcie leczenie oraz opieka po leczeniu. Chory człowiek nie może być dla lekarza „przypadkiem medycznym”. W chorym trzeba rozbudzić wiarę w sukces terapeutyczny – sukces wspólny: chorego i lekarza. Bez zbudowania przez lekarza – podkreślam to wyraźnie: przez lekarza – dobrej relacji między tymi dwiema osobami nie ma medycyny. Lekarz musi mieć świadomość, że najważniejszy w tym „układzie personalnym” jest chory i że on, jako osoba nierzadko zagubiona, nierzadko zdeprymowana chorobą i często, zwłaszcza w razie rozpoznania u niej nowotworu, przerażona i skrajnie zaniepokojona, nie tylko „zasługuje na” ale obiektywnie wymaga empatii.
Jest Pan Honorowym Członkiem „Gladiatora” i jednocześnie jedyną osobą, której stowarzyszenie nadało to miano. Czym jest dla Pana ten tytuł?
W przeszłości przyznano mi godność członka honorowego kilku towarzystw medycznych. Każdą z nich przyjąłem z satysfakcją, jednak z pełnym przekonaniem, że jest ona wyrazem uznania również dla zespołu, z którym pracowałem. Nadanie mi takiej godności przez Stowarzyszenie „Gladiator” jest szczególnym powodem do zadowolenia a nawet dumy. Ze Stowarzyszeniem jestem związany od ponad 10 lat. Nadzwyczaj cenię to, co Państwo (nie tylko Panowie, ale także Panie, które w coraz większej liczbie dostrzegam na zebraniach i sympozjach „Gladiatora”) czynią dla społeczeństwa, nie tylko dla Członków Stowarzyszenia. Misja, którą „Gladiator” realizuje z stale zwiększającym się sukcesem, jest godna najwyższego uznania. Stowarzyszenie działa na rzecz poprawy świadomości zdrowotnej społeczeństwa. Zawsze podkreślałem, że każdy z nas jest odpowiedzialny za własne zdrowie, że warunkiem jego utrzymania jest podstawowa wiedza medyczna – tę „Gladiator” propaguje – oraz, że dzięki niej zyskujemy przekonanie o potrzebie okresowego poddawania się podstawowym badaniom, dzięki którym wcześnie można zidentyfikować przejawy choroby w stadium małego zaawansowania wtedy, gdy możliwe jest całkowite wyleczenie. Jestem wdzięczny za nadanie mi godności Członka Honorowego „Gladiatora”. Traktuję je jako zachętę do dalszej pracy na rzecz naszego Stowarzyszenia.
Od wielu lat współdziała Pan z naszym Stowarzyszeniem, a to znaczy, że ten związek ma dla Pana wymiar humanistyczny. Według słów Tomasza Manna kojarzy się on z cierpliwością, umiłowaniem człowieka, z naturalną dobrocią. Czy tak jest i w Pana przypadku?
To pytanie traktuje jako retoryczne. Wspomniałem wcześniej, że bez szacunku dla osoby „po drugiej stronie” i bez jej – jak Pan słusznie powiada umiłowania – nie ma mowy o humanizmie w medycynie. Humanizm w jego ujęciu aksjologicznym jest niezbywalnym atrybutem medycyny.
Podczas sympozjum w Białymstoku oznajmił Pan, że ma 73 lata i ogólnie jest zdrów. Serdecznie życzymy Panu długich lat w zdrowiu i dobrym samopoczuciu. Dziękujemy za rozmowę.
Również bardzo dziękuję za tę rozmowę. Proszę wybaczyć może zbyt długie odpowiedzi na Pańskie pytania. Chciałem w nich przywołać pamięć o już nieżyjących osobach, które wywarły wpływ na mój życiorys medyczny, a także o tych, które są czynne i nadal tworzą dobrą rzeczywistość. Niech wolno mi będzie na zakończenie podziękować moim współpracownikom – nie sposób wymienić ich wszystkich – podziękować za wiele lat wspólnej pracy w aurze autentycznego koleżeństwa i nierzadko przyjaźni. Wyrazy szczególnej wdzięczności i uznania za Jego kreatywną działalność dla „Gladiatora” kieruję do dr med. Romana Sosnowskiego. Romana znam od wielu lat, szczególny podziw budzi Jego oddanie ludziom „Gladiatora”.
Mam 73 lata. To z jednej strony wiele, ale z drugiej może nie aż tak dużo, by czegoś jeszcze nie dokonać. „Gladiatorom” gratuluję tego, co czynią dla dobra nas wszystkich i życzę dalszych sukcesów. Do zobaczenia na kolejnym sympozjum.
Pytania zadawał: Mieczysław Kozłowski